sobota, 17 marca 2012

Trzeba mieć niezłe zdrowie, żeby chorować

Jako, że już obie z Agą względnie wyzdrowiałyśmy, myślę że mogę wreszcie poruszyć drażliwy temat jakim jest grecka służba zdrowia. Tak się niefortunnie zdarzyło, że jakieś 3 tygodnie temu zaczęło mnie boleć gardło. Prawdopodobnie po "szalonym" karnawale w Kozani...ech... No dobra nie ukrywam, że mogło się do tego przyczynić siedzenie nad brzegiem morza przy 4 stopniach Celsjusza i zagubienie w nocy na przedmieściach Thessalonik. O właśnie! Pozwolicie, że wtrącę dość ciekawą anegdotkę.

Pewnego razu po imprezie w tawernie, skierowałyśmy się z Agą na przystanek w celu upragnionego powrotu do domu. Był to okropny dzień. Nie dość, że temperatura była blisko zera, to większość czasu spędziłyśmy na uczelni. Warto dodać, że był to nasz pierwszy samotny powrót w nocy, odkąd Florian się od nas wyprowadził. Nic tam- myślimy. Głupie nie jesteśmy, poradzimy sobie. Chyba jednak się przeliczyłyśmy. Miałyśmy wrażenie, że zlokalizowałyśmy odpowiedni przystanek, w samym centrum. Patrzymy na elektroniczną tablicę i tak się w miarę szczęśliwie złożyło, że za 8 minut miała pojawić się dwójka, która według naszej badziewnej podręcznej mapki miała nas zawieźć w okolice mieszkania. W pewnym momencie dwójka magicznie zniknęła z tablicy. Nie przejmując się tym drobnym niefartem, wywnioskowałyśmy, że pasuje nam również  nocny autobus, który miał się pojawić za pół godziny. Przemarznięte do szpiku kości, wsiadłyśmy nie wiedząc co nas czeka.
 "- Kojarzysz ten duży kościół?
  - Nie.
  - Mhm. A ten biurowiec ?
  - Nie. Czy my mamy morze po lewej stronie?
  - Tak.
  - Powinno być po prawej...
  - O kurde !"
Trzeba było szybko coś wymyślić. Podeszłyśmy do jakiejś młodej dziewczyny z naszą mapką ( którą można o kant d... nosa rozbić) z prośbą by powiedziała nam gdzie się obecnie znajdujemy. Okazało się, że jesteśmy już całkiem na drugim końcu miasta. Niestety nie potrafiła nam pomóc. Na szczęście przesympatyczny kierowca, płynnym angielskim zapytał nas, dlaczego prosimy o pomoc każdego, tylko nie jego. :) Okazało się, że wsiadłyśmy do jak najbardziej odpowiedniego autobusu. TYLKO NIE W TĄ STRONĘ!! Pan powiedział, że musimy teraz objechać całe miasto, zanim zrobi koło i znajdziemy się w odpowiednim miejscu. Tak zeszła  nam godzina. Na końcu dodał, że nie byłby taki pomocny, gdybyśmy nie były ładnymi, młodymi dziewczynami z zagranicy, a grubymi, wąsatymi Grekami :) W domu byłyśmy koło drugiej, wtedy już całkiem straciłam głos i wiedziałam co się święci... Angina... jak zawsze.

Wracając do służby zdrowia. Już na początku złego samopoczucia kupiłam jakieś tabletki do ssania i coś na      gorączkę, ale niestety na anginę nie ma mocnych. Czy lubię czy nie- antybiotyki brać muszę. Trzeciego dnia męczarni Wojciech mój, zmusił mnie, żebym poszła do lekarza. Mixalis (nazwijmy go pomocnikiem erasmusów) zaprowadził mnie i Agnieszkę do szpitala, który znajdował się na górze. Swoją droga trzeba mieć niezłe zdrowie, żeby się na nią dostać. Pobrał nam numerek i powiedział, że to zajmie godziny, więc nas zostawia i będziemy w kontakcie.

System kolejkowy prezentuje się następująco: numerki lecą od 1 do 100, potem znowu od 1 do 100 i tak w kółko. Na tablicy wyświetlony był numer 80, a ja dostałam 20. Z prostego rachunku wynika, że przede mną 40 innych pacjentów. Uh... lekko nie będzie, no ale nie ma rady. Te 40 osób przede mną to byłby pikuś. Okazało się, że jest ich znacznie więcej. Dlaczego ? Już tłumaczę. Siedząc z Agnieszka w kawiarni ( znacznie przyjemniejsze miejsce niż poczekalnia, gdzie każdy kaszle niczym gruźlik), co jakiś czas wracałyśmy, żeby sprawdzałyśmy stan kolejki. Przez pierwsze 2 godziny minęło 10 osób. No dramat. Potem kolejka się zatrzymała. Okazało się, że wszystko idzie w tak żółwim tempie, ponieważ do jednego pokoju medycznego kierowane są osoby z wypadków, przywiezione karetkami, bezdomni i ludzie, którzy przyszli na własnych nogach i pobrali numerek. Czyli w praktyce na jeden numerek nie przypada jedna osoba tylko około 4! Po 5 godzinie czekania zdecydowałam się wrócić do poczekalni, żeby kontrolować sytuacje. Czułam się coraz gorzej. Kręciło mi się w głowie, nie miałam już migdałków tylko dwie kule bilardowe. W dodatku przez 2,5 h wyświetlał się numerek 9. Prawie nikt nie rozmawiał po angielsku, nie można było uzyskać żadnej konkretnej informacji. Ludzie coś krzyczeli, a my nie miałyśmy pojęcia co się dzieje. Z tej bezsilności zaczęłam płakać. Aga próbowała jednak znaleźć kogoś, z kim można jakoś wyjaśnić tą sprawę. Pojawił się pan doktor, który powiedział, że bardzo chciałby pomóc, ale niestety taki jest system, a poza tym to nie jego oddział. Po jakiejś godzinie podszedł do nas pewien pan z propozycją zamiany numerku, żebym wcześniej weszła, ale niestety miał późniejszy. Z kolei pewna młoda dziewczyna, zezłoszczona sposobem w jaki personel nas olewa, złapała mnie ( zaryczaną, czerwoną i wymęczoną) za rękę i powiedziała, że pójdzie ze mną do lekarza i spróbuje porozmawiać. Ale, ale! Bojowe dziadki i w Grecji nie próżnują. Naskoczyli na nią, jakby chciała kogoś okraść! Jak się potem okazało i tak mieli późniejszy numer ode mnie, więc nic by im się nie stało. Wreszcie nie wierząc własnym oczom zobaczyłam upragnioną dwudziestkę. Po 8 godzinach czekania!!!! Lekarze okazali się bardzo mili. Pani doktor zrobiła wielkie oczy jak zobaczyła moje migdałki i stwierdziła, że oczywiście mam racje, to jest angina, ale zanim wypiszą mi receptę, muszę wykonać badania krwi. Tu akurat plus dla Grecji. W Polsce antybiotyki przepisuje się na oko. No więc niby fajnie, ale kolejna godzina czekania. Aż żal było patrzeć na Agę, która wyglądała jakby już się czymś zaraziła od ludzi cherlających w holu. Dobrze chociaż, że na miejscu dostępne były darmowe maseczki. Pod koniec całej przygody porozmawiałam z miłym lekarzem o studiach, Polsce i podróżach i uzbrojona w receptę, po 9 godzinnych bojach mogłam wracać do domu.

W planach miałyśmy zahaczyć o aptekę nocna, ale znalezienie nie było takie proste. Na początku pomagał nam nawet miejscowy policjant. Całkiem fajne jest to, że w Salonikach dosłownie co 100 metrów można znaleźć aptekę. Plusem jest też, to że na każdej z nich wyświetla się mapka z zaznaczonymi najbliższymi czynnymi w nocy. Jednak nie znając okolicy, po 5 próbie odnalezienia zrezygnowałyśmy. Leki kupiłam  następnego dnia. Też nie bez przeszkód, bo przepisanego antybiotyku nie mogłam nigdzie dostać, aż w końcu ktoś zaproponował mi zamiennik. To co ciekawe, w Grecji antybiotyki można kupować bez recepty.

Na nieszczęście kiedy ja już dochodziłam do siebie, przyszedł czas na Agnieszkę. Ta wiedząc co ja czeka, jeśli pójdziemy do lekarza, zdecydowała się od razu wykupić Augmentin tak jak ja.
Dlaczego napisałam, że na samym początku, że względnie wyzdrowiałyśmy? Bo pomimo, że obie skończyłyśmy już terapie antybiotykowe, to co jakiś czas silny ból migdałków i ogólne złe samopoczucie powraca. Podobno to dość częsta dolegliwość w Salonikach. Nie wiem czy to zasługa wiatru czy wilgoci od morza.
Mam nadzieję,  że już nigdy nie będę musiała wracać do miłych lekarzy, bo boję się że mogłabym się jeszcze bardziej rozchorować na samą myśl o tym. ;)






środa, 7 marca 2012

Entertain us!

Tym razem co nieco o rozrywkach jakich było mi dane uświadczyć tu w Salonikach. Z obiema formami spędzania wolnego czasu spotkałam się tak naprawdę po raz pierwszy i mimo, że  z pozoru wydają się różnić diametralnie, to tak naprawdę energia jaka się przy ich okazji wytwarza, jest nieco do siebie podobna. Mowa o meczu piłkarskim i karnawale.

Oooo. Paokara, eho trelaaa, mesto mialoooo!!!!!
Wychowując się w domu futbolowych wariatów, nie mogłam nie lubić tego sportu. Nie twierdzę, że byłam ogromną fanką piłki nożnej, ale jak przychodziło co do czego i oglądałam mecze z bratem, to czasem sama wydzierałam się na całe gardło jak potłuczona. Nie wiem jak to się stało (może przez słabnącą kondycję naszej reprezentacji narodowej), ale trochę zatraciłam kibicowskiego ducha. Na szczęście Florian-nasz
były już:( współlokator, jest piłkarskim zapaleńcem i ma tendencję do zarażania tym ludzi wokoło (szczególnie dziewczyny). No cóż taki dar :) Zaproponował nam mecz Europe League: PAOK vs. Udinse Calcio. Dla niewtajemniczonych: grecka drużyna kontra włoska. Nie zachęcał nas natomiast do derbów, jakie odbywały się kilka dni wcześniej, ponieważ są one znacznie bardziej niebezpieczne. Podjarane dreszczykiem emocji i chęcią poznania nowego zjawiska, z radością oczekiwałyśmy dnia w którym miał odbyć się mecz. Dzięki zapisowi fonetycznemu grzecznie nauczyłyśmy się piosenki Paoku. Oczywiście po czasie dowiedziałyśmy się, że śpiewając ją wyznajemy dozgonną miłość tej oto drużynie i jesteśmy gotowe dla niej zginąć ! No cóż to znak, że będzie tu trzeba wracać :) Przed stadionem wszędzie czarno biało zgodnie z kolorami drużyny gospodarzy. Oczywiście wokół sami faceci, nie wyglądający raczej jak uczestnicy szkółki niedzielnej. Na szczęście byłyśmy z Florianem i jego kolegami, więc nie czułyśmy się tak całkowicie zagubione. Przy wejściu ścisk niemiłosierny, więc trzeba było się trochę poprzepychać, ale już wtedy czułyśmy, że warto, ponieważ będzie to niezapomniane przeżycie. Kiedy zobaczyłyśmy ogromny, oświetlony stadion i masę ludzi poczułyśmy się nieco przytłoczone, ale nie na długo bo szybko trzeba było, idąc w ślad za naszymi kompanami, znaleźć miejsce do "siedzenia". Hahaha... siedzenia tak, dobry żart... Po pierwsze większość krzesełek była zdezelowanych ( mojego właściwie nie było), a po drugie, to nie był sektor gdzie się siedzi. Jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki kibice zaczęli pokazywać na co ich stać. grecy są akurat znani z tego, że potrafią zrobić niezłą manianę na trybunach. Jeszcze lepiej było w trakcie meczu. Idealnie zgrane przyśpiewki i okrzyki. Jeden sektor woła, drugi odpowiada, podskoki, race i inne cuda wianki. Grecy mieli do nas całkiem miłe usposobienie, chociaż ewidentnie z wielu powodów nie pasowałyśmy do tego miejsca (przede wszystkim wizualnie ). Myślę, że byli zadowoleni z faktu, że jacyś "obcy" z gorliwością ( Tak, wykrzykiwałam nauczona piosenkę ! A co ! :) ) kibicują ich drużynie i przyjęli nas jak swoich. Były momenty kiedy czułam się trochę  niepewnie, szczególnie kiedy zorientowałam się, że PAOK tym razem nie ma szans na wygraną. Nie wiedziałam czego można się spodziewać po rozżalonych i rozzłoszczonych kibicach. Jak się jednak okazało Ci widząc, że już nic nie da się zrobić tylko wzmocnili doping, a kilkanaście minut po odgwizdaniu końca meczu, kibice zaczęli się rozchodzić bez większych pretensji do losu :) Nie wiem jak wyglądałoby to w Polsce, ale mam takie mgliste przeczucie, ze mogłoby być mniej bezpiecznie. Filmik zmontowany może i nieschludnie, ale nie aspiruje on do bycia dziełem godnym pochwały, a ma tylko ukazać mniej więcej atmosferę jaka panowała na trybunach. 

Rio to, to nie było :)
Kolejną rozrywkę nie wypominam już tak sympatycznie, ponieważ spowodowała u mnie rozwój anginy, co uniemożliwiło udział w prawie całym Orientation Week ( tygodniu zapoznawczym na Erasmusie). Autobus wiózł  nas około 2 godziny przez góry, doliny, aż do miasta o wdzięcznej nazwie Kozani. Tam właśnie jako jeden z najważniejszych elementów folkloru- co roku pod koniec zimy odbywa się karnawał. Polega on na tym, że przez centrum miasta przejeżdża ( przechodzi?) parada na którą składa się kilkanaście platform. Na każdej z nich przedstawiane są swego rodzaju scenki, a większość epatuje treściami politycznymi bądź quasi erotycznymi. Pozwolicie, ze opis tych drugich tym razem sobie daruję :). Jeśli chodzi o politykę, to oczywiście można było dostrzec ludzi w maskach euro polityków, Sarkozy'ego, Merkel, a nawet szejków arabskich rozrzucających wydrukowane  banknoty euro. My- studenci erasmusa, także braliśmy udział w paradzie. Byliśmy "przypisani" do platformy na której biegała dwójka dzieci, mężczyzna w przebraniu Angeli Merkel ze swastyką na ramieniu ( co w moim odczuciu przekracza już pewne granice) i nożyczkami w ręku, kobieta w stroju więźnia i pielęgniarka ... o_O Pomijając pogodę, która była wybitnie wschodnioeuropejska, zabawa przez większość czasu była całkiem niezła. Nasza grupa, krzyczała, uśmiechała się do wszystkich i gwizdała przy użyciu danych nam nie wiadomo skąd gwizdków. Ot takie tam, robienie z siebie głupka :) Pod koniec, zaczęło się robić nieco nużąco, więc już nie mogłam doczekać się mety. Po tradycyjnej części karnawału przychodzi czas na zabawę w klubach i na ulicach miasta. Jednak zanim się o tym przekonałyśmy przemarzłyśmy do szpiku kości przez 3 godzinne snucie się po Kozani w towarzystwie deszczu i śniegu (!!) . Po prostu chodziłyśmy nie tymi uliczkami co trzeba, ale jak już trafiłyśmy na uliczne tańce, to ciężko było przestać. Załączone zdjęcie nie oddaje w prawdzie wyglądu parady, ale daje jakieś tam pojęcie jak wyglądała sama architektura platform.
Na zakończenie chciałabym pozdrowić wszystkich czytelników będących w Polsce ... Słyszałam, że w niedziele będziecie mieć 20 stopni. Świetnie, tu będzie 10! Z drugiej strony, żeby nie było tak markotnie, pochwalę się Wam, że w kwietniu wybieram się z  moim lubym na full romantic podróż na wyspę Skopelos, miejsca gdzie został nakręcony kultowy film "Mamma mia" !!!! Oj będzie o czym pisać :)