czwartek, 3 maja 2012

Białe domki, niebieskie okienka i morze!

Tak dawno nie pisałam, że aż nie wiem jak rozpocząć notkę. Powoli… Co się ostatnio działo… Myślę, że najważniejszym wydarzeniem był wypad na Skopelos, więc przez najbliższe kilkadziesiąt wersów będę rozpływać się nad urokami tego miejsca.

Wszystko układało się tak dobrze jak we śnie.
Czasem przypadkowe wybory są najlepsze. Tak też było i tym razem. Razem z Wojtkiem- moim chłopakiem chcieliśmy spędzić trochę czasu na jednej z greckich wysp. Nie dla tego, żeby urządzać wielkie morskie kąpiele, bo w kwietniu nawet w Grecji nie jest to takie proste. Bardziej chodziło nam o zasmakowanie bardziej greckiej „greckości” niż tu w Salonikach :P. Kompletnie nie mieliśmy pomysłu co wybrać, więc nasze szukanie wymarzonego miejsca polegało na wpisaniu w wyszukiwarkę „Grecja, wyspa, tani hotel” :P. Banalne, ale pojawił się booking.com i kilkadziesiąt stron hoteli spełniających nasze proste kryteria :) . Już na samym początku zwróciliśmy uwagę na niezwykle malownicze zdjęcie niewielkiego domku położonego w przepięknym miejscu. Jak się okazało wyspa, na której znajdowała się willa, czyli Skopelos jest uznawana za najbardziej zieloną wyspę Grecji. Dodatkowo kręcono na niej film „Mamma Mia” ( może nie jest to wybitne dzieło kinematografii, ale na pewno pokazuje cudowną scenerię). Wyprawa na Skopelos wymagała początkowego dostania się do Volos ( autobusem KTEL- taki grecki PKS zaskakujący nowoczesnością i punktualnością). Stamtąd zapakowaliśmy się na prom bezpośrednio na wyspę. Z portu odebrał nas przemiły ( a jakże by inaczej :P) Janis- właściciel domku.
Okazało się, że Villa Katerina i jej otoczenie wyglądała jeszcze śliczniej niż na zdjęciach, a co najlepsze byliśmy w niej sami. Otaczały ją krzewy róż i bez, które razem uwalniały upajający zapach. W środku było absolutnie wszystko czego potrzeba na wakacjach, a widok… Moi Państwo! Widok zapierał dech w piersiach! Nocą to już całkowity odlot. Pięknie oświetlony port i morze. To co przeszło moje naśmiejesz oczekiwanie to klimat jaki miała wyspa. Bałam się trochę, że będzie „skażona” częstymi wizytami turystów. Nic bardziej mylnego. W momencie naszych mini wakacji, sezon urlopowy dopiero raczkował, więc czuliśmy się jeszcze bardziej wyjątkowo. Uroku dodawały wszechobecne koty, owce budzące nas dzwoneczkami na szyi i przesłodki osiołek, którego spotykaliśmy po drodze na górę. Sielanka… Wąziutkie i totalnie pokręcone, uliczki w mieście, wyglądały niczym w bajce. Wszystko jak na Grecję przystało - w białym i niebieskim kolorze. Do tego mnóstwo kolorowych  kwiatów i … kotów ! Wszędzie te koty, nie ma się co dziwić, że czułam się jak w niebie :).

„Easy Rider” i plaża marzeń.
Aby jeszcze lepiej poznać wyspę zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu. O zgrozo! Gdybyśmy widzieli na co się piszemy! Każdy zakręt to trwoga o swoje życie! Praktycznie wszystko pod górę i ekstremalnie wąsko. Do tego drogi to jedne wielkie ślimaki. Z tego miejsca składam pokłony dla Wojtka.  Pomimo tego, że za kółkiem siedzi bardzo, bardzo, rzadko - spisał się nad wyraz dobrze.  Nowe auto, szaleni Grecy na drodze i moja panika… jednym slowem nie było łatwo. Po tych przygodach wiemy, że wszędzie zmieszczą się dwa auta :). No, ale gdyby nie to ryzyko, nie trafilibyśmy na przecudną plażę – Stafilos. Jest ona niewielka,  otoczona przez wysokie, malownicze klify. Istny raj na ziemi. Woda oczywiście niebieściutka, a wokoło nikogo. Tylko ja i Wojtek. Polecam wyjazdy poza sezonem :) Teoretycznie mogliśmy popływać, ale w praktyce fale były tak wysokie, że wolałam nie ryzykować i tylko brodziliśmy przy brzegu.

Wesołe święta.
Na okres naszej podróży przypadały greckie święta wielkanocne. Śpiewy kościelne, które słyszeliśmy nawet w naszym domku na górze  to + 100 do greckiego klimatu :). Zachęceni opowieściami wybraliśmy się w sobotę w nocy w miejsce, gdzie wszyscy mieszkańcy świętowali zmartwychwstanie Jezusa. Wygląda to inaczej niż w Polsce. Każdy, czy stary czy młody, czy modnisia, czy paker, każdy ma ze sobą świeczkę. Nie taką zwykłą jaką nosimy w Polsce do kościoła. Greckie świeczki mają poprzyczepiane zabawki, czasem bardzo duże, emblematy klubów piłkarskich, lub  inne przedmioty często związane z zainteresowaniami ich właściciela. Na tą okazję wszyscy ubierają się niezwykle elegancko, powiedziałabym nawet, że ekstrawagancko. Niektóre dziewczyny wyglądały jakby szły na ekskluzywną imprezę. Króciutkie opięte sukienki, mocny makijaż i buty na platformie ( panowie jak nie wiecie to Google pomoże :) ) były normą. Po północy Grecy odpalają fajerwerki i entuzjazmem składają sobie życzenia. Następnego dnia całe  rodziny urządzają w ogródkach pieczenie barana. My tego dnia wybraliśmy się na wycieczkę górską. Nie zabrakło akompaniamentu śpiewów, które niosły się z miasta, aż na górę i zapachu pieczonego mięska. Po drodze mogliśmy obserwować jeszcze piękniejsze widoki ( nie wiedziała, że to możliwe) i obejrzeć urokliwy kościółek usytuowany prawie na szczycie.

Ach dosyć już tego rozpływania się, bo co za dużo cukru to niezdrowo.  Wspomnę tylko o mojej przygodzie z językiem greckim i cytrynami. Pierwszą z nich zerwaliśmy pod naszym domkiem. Następne mieliśmy zamiar po bożemu kupić w sklepie, ale były święta więc wszystkie pozamykane. Wiedzieliśmy, że mieszkamy na górze, na której rolnicy/plantatorzy (???) hodują także cytryny. Pierwsza myśl- zerwiemy, nikt nie zauważy. Pech chciał, że akurat jeden pan Grek wyprowadzał owce, inny pan Grek coś pielił. Nie było możliwości. Bez cytryny nie wypije herbaty, przepraszam bardzo :P. Ostatnia deska ratunku- rozmowa. No ok. Wyspa, góra, jakieś chatki, starsi ludzie – nie ma szans na konwersację po angielsku. Ech… Zebrałam się w sobie zerknęłam do słowniczka i próbowałam przypomnieć sobie wszystko czego nauczyłam się na (mało efektywnych) lekcjach z Betti. No cóż, do dzieła. Poprosiłam o jedną cytrynę, wyszłam z całą siatką i życzeniami powodzenia :). Nawiązałam całkiem sympatyczną rozmowę w stu procentach po grecku ( no dobra może nie całkiem, nie wie jakim cudem, ale powiedziałam, że studiuję zamiast po grecku to po włosku :P). Na samą górę nie weszła o własnych nogach, wleciałam na skrzydłach rozpierającej  mnie dumy :).
Nie zabrakło oczywiście próbowania miejscowych potraw. Najbardziej wsopminać będziemy ogromne, zawijane ciasto przypominające nieco francuskie, ale twardsze. Miało kształt ślimaka i wypełnione było fetą i kozim serem. Uwierzcie mi tylko dla mocnych zawodników :) Oprócz tego miejscowe ciasta i wino pite o zachodzie słońca...
 
Te  5 dni spędzonych na Skopelos będziemy pamiętać zawsze. Obiecaliśmy sobie, że wrócimy w to samo miejsce, do tej samej willi za 10 lat :)
Polecam obejrzeć filmik z całej wyprawy, ale nawet on nie oddaje tego  wystarczająco uroków Skopelos.


sobota, 17 marca 2012

Trzeba mieć niezłe zdrowie, żeby chorować

Jako, że już obie z Agą względnie wyzdrowiałyśmy, myślę że mogę wreszcie poruszyć drażliwy temat jakim jest grecka służba zdrowia. Tak się niefortunnie zdarzyło, że jakieś 3 tygodnie temu zaczęło mnie boleć gardło. Prawdopodobnie po "szalonym" karnawale w Kozani...ech... No dobra nie ukrywam, że mogło się do tego przyczynić siedzenie nad brzegiem morza przy 4 stopniach Celsjusza i zagubienie w nocy na przedmieściach Thessalonik. O właśnie! Pozwolicie, że wtrącę dość ciekawą anegdotkę.

Pewnego razu po imprezie w tawernie, skierowałyśmy się z Agą na przystanek w celu upragnionego powrotu do domu. Był to okropny dzień. Nie dość, że temperatura była blisko zera, to większość czasu spędziłyśmy na uczelni. Warto dodać, że był to nasz pierwszy samotny powrót w nocy, odkąd Florian się od nas wyprowadził. Nic tam- myślimy. Głupie nie jesteśmy, poradzimy sobie. Chyba jednak się przeliczyłyśmy. Miałyśmy wrażenie, że zlokalizowałyśmy odpowiedni przystanek, w samym centrum. Patrzymy na elektroniczną tablicę i tak się w miarę szczęśliwie złożyło, że za 8 minut miała pojawić się dwójka, która według naszej badziewnej podręcznej mapki miała nas zawieźć w okolice mieszkania. W pewnym momencie dwójka magicznie zniknęła z tablicy. Nie przejmując się tym drobnym niefartem, wywnioskowałyśmy, że pasuje nam również  nocny autobus, który miał się pojawić za pół godziny. Przemarznięte do szpiku kości, wsiadłyśmy nie wiedząc co nas czeka.
 "- Kojarzysz ten duży kościół?
  - Nie.
  - Mhm. A ten biurowiec ?
  - Nie. Czy my mamy morze po lewej stronie?
  - Tak.
  - Powinno być po prawej...
  - O kurde !"
Trzeba było szybko coś wymyślić. Podeszłyśmy do jakiejś młodej dziewczyny z naszą mapką ( którą można o kant d... nosa rozbić) z prośbą by powiedziała nam gdzie się obecnie znajdujemy. Okazało się, że jesteśmy już całkiem na drugim końcu miasta. Niestety nie potrafiła nam pomóc. Na szczęście przesympatyczny kierowca, płynnym angielskim zapytał nas, dlaczego prosimy o pomoc każdego, tylko nie jego. :) Okazało się, że wsiadłyśmy do jak najbardziej odpowiedniego autobusu. TYLKO NIE W TĄ STRONĘ!! Pan powiedział, że musimy teraz objechać całe miasto, zanim zrobi koło i znajdziemy się w odpowiednim miejscu. Tak zeszła  nam godzina. Na końcu dodał, że nie byłby taki pomocny, gdybyśmy nie były ładnymi, młodymi dziewczynami z zagranicy, a grubymi, wąsatymi Grekami :) W domu byłyśmy koło drugiej, wtedy już całkiem straciłam głos i wiedziałam co się święci... Angina... jak zawsze.

Wracając do służby zdrowia. Już na początku złego samopoczucia kupiłam jakieś tabletki do ssania i coś na      gorączkę, ale niestety na anginę nie ma mocnych. Czy lubię czy nie- antybiotyki brać muszę. Trzeciego dnia męczarni Wojciech mój, zmusił mnie, żebym poszła do lekarza. Mixalis (nazwijmy go pomocnikiem erasmusów) zaprowadził mnie i Agnieszkę do szpitala, który znajdował się na górze. Swoją droga trzeba mieć niezłe zdrowie, żeby się na nią dostać. Pobrał nam numerek i powiedział, że to zajmie godziny, więc nas zostawia i będziemy w kontakcie.

System kolejkowy prezentuje się następująco: numerki lecą od 1 do 100, potem znowu od 1 do 100 i tak w kółko. Na tablicy wyświetlony był numer 80, a ja dostałam 20. Z prostego rachunku wynika, że przede mną 40 innych pacjentów. Uh... lekko nie będzie, no ale nie ma rady. Te 40 osób przede mną to byłby pikuś. Okazało się, że jest ich znacznie więcej. Dlaczego ? Już tłumaczę. Siedząc z Agnieszka w kawiarni ( znacznie przyjemniejsze miejsce niż poczekalnia, gdzie każdy kaszle niczym gruźlik), co jakiś czas wracałyśmy, żeby sprawdzałyśmy stan kolejki. Przez pierwsze 2 godziny minęło 10 osób. No dramat. Potem kolejka się zatrzymała. Okazało się, że wszystko idzie w tak żółwim tempie, ponieważ do jednego pokoju medycznego kierowane są osoby z wypadków, przywiezione karetkami, bezdomni i ludzie, którzy przyszli na własnych nogach i pobrali numerek. Czyli w praktyce na jeden numerek nie przypada jedna osoba tylko około 4! Po 5 godzinie czekania zdecydowałam się wrócić do poczekalni, żeby kontrolować sytuacje. Czułam się coraz gorzej. Kręciło mi się w głowie, nie miałam już migdałków tylko dwie kule bilardowe. W dodatku przez 2,5 h wyświetlał się numerek 9. Prawie nikt nie rozmawiał po angielsku, nie można było uzyskać żadnej konkretnej informacji. Ludzie coś krzyczeli, a my nie miałyśmy pojęcia co się dzieje. Z tej bezsilności zaczęłam płakać. Aga próbowała jednak znaleźć kogoś, z kim można jakoś wyjaśnić tą sprawę. Pojawił się pan doktor, który powiedział, że bardzo chciałby pomóc, ale niestety taki jest system, a poza tym to nie jego oddział. Po jakiejś godzinie podszedł do nas pewien pan z propozycją zamiany numerku, żebym wcześniej weszła, ale niestety miał późniejszy. Z kolei pewna młoda dziewczyna, zezłoszczona sposobem w jaki personel nas olewa, złapała mnie ( zaryczaną, czerwoną i wymęczoną) za rękę i powiedziała, że pójdzie ze mną do lekarza i spróbuje porozmawiać. Ale, ale! Bojowe dziadki i w Grecji nie próżnują. Naskoczyli na nią, jakby chciała kogoś okraść! Jak się potem okazało i tak mieli późniejszy numer ode mnie, więc nic by im się nie stało. Wreszcie nie wierząc własnym oczom zobaczyłam upragnioną dwudziestkę. Po 8 godzinach czekania!!!! Lekarze okazali się bardzo mili. Pani doktor zrobiła wielkie oczy jak zobaczyła moje migdałki i stwierdziła, że oczywiście mam racje, to jest angina, ale zanim wypiszą mi receptę, muszę wykonać badania krwi. Tu akurat plus dla Grecji. W Polsce antybiotyki przepisuje się na oko. No więc niby fajnie, ale kolejna godzina czekania. Aż żal było patrzeć na Agę, która wyglądała jakby już się czymś zaraziła od ludzi cherlających w holu. Dobrze chociaż, że na miejscu dostępne były darmowe maseczki. Pod koniec całej przygody porozmawiałam z miłym lekarzem o studiach, Polsce i podróżach i uzbrojona w receptę, po 9 godzinnych bojach mogłam wracać do domu.

W planach miałyśmy zahaczyć o aptekę nocna, ale znalezienie nie było takie proste. Na początku pomagał nam nawet miejscowy policjant. Całkiem fajne jest to, że w Salonikach dosłownie co 100 metrów można znaleźć aptekę. Plusem jest też, to że na każdej z nich wyświetla się mapka z zaznaczonymi najbliższymi czynnymi w nocy. Jednak nie znając okolicy, po 5 próbie odnalezienia zrezygnowałyśmy. Leki kupiłam  następnego dnia. Też nie bez przeszkód, bo przepisanego antybiotyku nie mogłam nigdzie dostać, aż w końcu ktoś zaproponował mi zamiennik. To co ciekawe, w Grecji antybiotyki można kupować bez recepty.

Na nieszczęście kiedy ja już dochodziłam do siebie, przyszedł czas na Agnieszkę. Ta wiedząc co ja czeka, jeśli pójdziemy do lekarza, zdecydowała się od razu wykupić Augmentin tak jak ja.
Dlaczego napisałam, że na samym początku, że względnie wyzdrowiałyśmy? Bo pomimo, że obie skończyłyśmy już terapie antybiotykowe, to co jakiś czas silny ból migdałków i ogólne złe samopoczucie powraca. Podobno to dość częsta dolegliwość w Salonikach. Nie wiem czy to zasługa wiatru czy wilgoci od morza.
Mam nadzieję,  że już nigdy nie będę musiała wracać do miłych lekarzy, bo boję się że mogłabym się jeszcze bardziej rozchorować na samą myśl o tym. ;)






środa, 7 marca 2012

Entertain us!

Tym razem co nieco o rozrywkach jakich było mi dane uświadczyć tu w Salonikach. Z obiema formami spędzania wolnego czasu spotkałam się tak naprawdę po raz pierwszy i mimo, że  z pozoru wydają się różnić diametralnie, to tak naprawdę energia jaka się przy ich okazji wytwarza, jest nieco do siebie podobna. Mowa o meczu piłkarskim i karnawale.

Oooo. Paokara, eho trelaaa, mesto mialoooo!!!!!
Wychowując się w domu futbolowych wariatów, nie mogłam nie lubić tego sportu. Nie twierdzę, że byłam ogromną fanką piłki nożnej, ale jak przychodziło co do czego i oglądałam mecze z bratem, to czasem sama wydzierałam się na całe gardło jak potłuczona. Nie wiem jak to się stało (może przez słabnącą kondycję naszej reprezentacji narodowej), ale trochę zatraciłam kibicowskiego ducha. Na szczęście Florian-nasz
były już:( współlokator, jest piłkarskim zapaleńcem i ma tendencję do zarażania tym ludzi wokoło (szczególnie dziewczyny). No cóż taki dar :) Zaproponował nam mecz Europe League: PAOK vs. Udinse Calcio. Dla niewtajemniczonych: grecka drużyna kontra włoska. Nie zachęcał nas natomiast do derbów, jakie odbywały się kilka dni wcześniej, ponieważ są one znacznie bardziej niebezpieczne. Podjarane dreszczykiem emocji i chęcią poznania nowego zjawiska, z radością oczekiwałyśmy dnia w którym miał odbyć się mecz. Dzięki zapisowi fonetycznemu grzecznie nauczyłyśmy się piosenki Paoku. Oczywiście po czasie dowiedziałyśmy się, że śpiewając ją wyznajemy dozgonną miłość tej oto drużynie i jesteśmy gotowe dla niej zginąć ! No cóż to znak, że będzie tu trzeba wracać :) Przed stadionem wszędzie czarno biało zgodnie z kolorami drużyny gospodarzy. Oczywiście wokół sami faceci, nie wyglądający raczej jak uczestnicy szkółki niedzielnej. Na szczęście byłyśmy z Florianem i jego kolegami, więc nie czułyśmy się tak całkowicie zagubione. Przy wejściu ścisk niemiłosierny, więc trzeba było się trochę poprzepychać, ale już wtedy czułyśmy, że warto, ponieważ będzie to niezapomniane przeżycie. Kiedy zobaczyłyśmy ogromny, oświetlony stadion i masę ludzi poczułyśmy się nieco przytłoczone, ale nie na długo bo szybko trzeba było, idąc w ślad za naszymi kompanami, znaleźć miejsce do "siedzenia". Hahaha... siedzenia tak, dobry żart... Po pierwsze większość krzesełek była zdezelowanych ( mojego właściwie nie było), a po drugie, to nie był sektor gdzie się siedzi. Jeszcze przed rozpoczęciem rozgrywki kibice zaczęli pokazywać na co ich stać. grecy są akurat znani z tego, że potrafią zrobić niezłą manianę na trybunach. Jeszcze lepiej było w trakcie meczu. Idealnie zgrane przyśpiewki i okrzyki. Jeden sektor woła, drugi odpowiada, podskoki, race i inne cuda wianki. Grecy mieli do nas całkiem miłe usposobienie, chociaż ewidentnie z wielu powodów nie pasowałyśmy do tego miejsca (przede wszystkim wizualnie ). Myślę, że byli zadowoleni z faktu, że jacyś "obcy" z gorliwością ( Tak, wykrzykiwałam nauczona piosenkę ! A co ! :) ) kibicują ich drużynie i przyjęli nas jak swoich. Były momenty kiedy czułam się trochę  niepewnie, szczególnie kiedy zorientowałam się, że PAOK tym razem nie ma szans na wygraną. Nie wiedziałam czego można się spodziewać po rozżalonych i rozzłoszczonych kibicach. Jak się jednak okazało Ci widząc, że już nic nie da się zrobić tylko wzmocnili doping, a kilkanaście minut po odgwizdaniu końca meczu, kibice zaczęli się rozchodzić bez większych pretensji do losu :) Nie wiem jak wyglądałoby to w Polsce, ale mam takie mgliste przeczucie, ze mogłoby być mniej bezpiecznie. Filmik zmontowany może i nieschludnie, ale nie aspiruje on do bycia dziełem godnym pochwały, a ma tylko ukazać mniej więcej atmosferę jaka panowała na trybunach. 

Rio to, to nie było :)
Kolejną rozrywkę nie wypominam już tak sympatycznie, ponieważ spowodowała u mnie rozwój anginy, co uniemożliwiło udział w prawie całym Orientation Week ( tygodniu zapoznawczym na Erasmusie). Autobus wiózł  nas około 2 godziny przez góry, doliny, aż do miasta o wdzięcznej nazwie Kozani. Tam właśnie jako jeden z najważniejszych elementów folkloru- co roku pod koniec zimy odbywa się karnawał. Polega on na tym, że przez centrum miasta przejeżdża ( przechodzi?) parada na którą składa się kilkanaście platform. Na każdej z nich przedstawiane są swego rodzaju scenki, a większość epatuje treściami politycznymi bądź quasi erotycznymi. Pozwolicie, ze opis tych drugich tym razem sobie daruję :). Jeśli chodzi o politykę, to oczywiście można było dostrzec ludzi w maskach euro polityków, Sarkozy'ego, Merkel, a nawet szejków arabskich rozrzucających wydrukowane  banknoty euro. My- studenci erasmusa, także braliśmy udział w paradzie. Byliśmy "przypisani" do platformy na której biegała dwójka dzieci, mężczyzna w przebraniu Angeli Merkel ze swastyką na ramieniu ( co w moim odczuciu przekracza już pewne granice) i nożyczkami w ręku, kobieta w stroju więźnia i pielęgniarka ... o_O Pomijając pogodę, która była wybitnie wschodnioeuropejska, zabawa przez większość czasu była całkiem niezła. Nasza grupa, krzyczała, uśmiechała się do wszystkich i gwizdała przy użyciu danych nam nie wiadomo skąd gwizdków. Ot takie tam, robienie z siebie głupka :) Pod koniec, zaczęło się robić nieco nużąco, więc już nie mogłam doczekać się mety. Po tradycyjnej części karnawału przychodzi czas na zabawę w klubach i na ulicach miasta. Jednak zanim się o tym przekonałyśmy przemarzłyśmy do szpiku kości przez 3 godzinne snucie się po Kozani w towarzystwie deszczu i śniegu (!!) . Po prostu chodziłyśmy nie tymi uliczkami co trzeba, ale jak już trafiłyśmy na uliczne tańce, to ciężko było przestać. Załączone zdjęcie nie oddaje w prawdzie wyglądu parady, ale daje jakieś tam pojęcie jak wyglądała sama architektura platform.
Na zakończenie chciałabym pozdrowić wszystkich czytelników będących w Polsce ... Słyszałam, że w niedziele będziecie mieć 20 stopni. Świetnie, tu będzie 10! Z drugiej strony, żeby nie było tak markotnie, pochwalę się Wam, że w kwietniu wybieram się z  moim lubym na full romantic podróż na wyspę Skopelos, miejsca gdzie został nakręcony kultowy film "Mamma mia" !!!! Oj będzie o czym pisać :)

sobota, 25 lutego 2012

Dancing in the moonlight

W pierwotnym zamyśle ten post powinien dotyczyć meczu Ligi Europejskiej na jakim miałam przyjemność być. Z racji tego, że chciałabym go opatrzyć zdjęciami robionymi czymś innym niż kalkulatorem czy parówką, poczekam na te w lepszej jakości. Tymczasem stwierdziłam, że pojawił się bardziej "palący" problem wart opisania. Niedawno na swoim koncie fejsbukowym zamieściłam album o nazwie "erasmus parties". Ot jak dla mnie - zwykłe zdjęcia z imprezy. Jak się okazało, nie dla wszystkich. Co jakiś czas otrzymujemy od znajomych wiadomości typu " No nieźle tam imprezujecie". Oliwy do ognia dodają także nasi towarzysze życia, którzy oczywiście nie czują się komfortowo, kiedy widzą jak ich dziewczyny bawią się z coraz to większą ilością nowo poznanych osób. Ja tu wyczuwam też nutkę zazdrości o cieplejszą bądź co bądź Grecję i znacznie większą dawkę luzu, ale csiiii.... :) Przez to dziwne zamieszanie wokół fotografii zajmę się opisaniem stylu imprezowania, jaki poznałyśmy przez nasz jak do tej pory dwutygodniowy pobyt.
Kopciuszku tylko nie wychodź przed północą !!!
To co kompletnie odróżnia zabawę w Polsce i kraju oliwek, to przede wszystkim pora. Wciąż nie mogę się nadziwić, że tu praktycznie nie ma sensu wychodzić na imprezę o 23:00. Wprawdzie oficjalnie imprezy zaczynają się mniej więcej o tej godzinie ( w Polsce pewnie byłaby to 21:00), ale w praktyce o tej porze zastaniecie pusty klub. Prawdziwe szaleństwo zaczyna się grubo po godzinie 2:00. Rozumie się samo przez się, że z powrotem w domu jesteśmy koło 6:00. Przed jednym z wyjść, powiedziałam naszemu współlokatorowi, że w Polsce o tej porze kończą się praktycznie tylko z wesela. Łatwo się domyślić, że przez to, że w wracamy o godzinach, kiedy ludzie otwierają piekarnie, my śpimy często- gęsto do 14:00. Już wiem po co na balkonach w każdym domu znajdują się żaluzje "antywłamaniowe". To tak naprawdę żaluzje "anty-słoneczne". Dlatego kiedy jedna z nas podciąga je po przebudzeniu, czujemy się jak wampiry, którym słońce wypala twarz. Jednak to jeszcze nic w porównaniu z po imprezowym dramatem jaki spotkał  nas pewnego pięknego poranka.
Ewakuacja !!!!!!
Wyobraźcie sobie ten moment kiedy jeszcze dobrze nie doszliście do siebie po nocnych wariacjach na parkiecie. Nie wiadomo czy czujecie wczorajsze piwo, czy już porannego kaca. Nagle słyszycie jakieś okrzyczy za oknem. W pokoju ciemno jak w nocy, nie macie pojęcia która godzina. Przypominam, że jesteśmy w demonizowanej Grecji ogarniętej kryzysem i anarchistami. Słyszycie jak ktoś wykrzykuje przez megafon jakieś kompletnie niezrozumiałe dla nas słowa, tonem przypominającym wygłoszenie Adolfa Hitlera. Zrywam się z łóżka na równe nogi, nic nie widzę, potykam się o kable. Spostrzegam jednym, otwartym okiem pół nieprzytomną- pół wystraszoną Agnieszkę. W popłochu podciągam żaluzję, wybiegam na balkon w obawie, że trzeba będzie podjąć ewakuację i
 co zastaję???!!!!!  Faceta jeżdżącego samochodem, który przez megafon oferuje ziemniaki, kwiatki czy inne dobrodziejstwa.
O Zeusie i wszyscy bogowie Olimpu - CO TO MA BYĆ ???!!! Jak się okazało, jest to bardzo częsty widok tutaj, teraz już całkiem przywykłyśmy i nie zwracamy na to uwagi.
One są jakieś inne
Myślę, że śmiało można powiedzieć, że ja i Aga mamy typowo polską urodę. Nie udałoby nam się nikogo oszukać, że jesteśmy Greczynkami, szczególnie ze względu na mój znienawidzony, jasny odcień skóry. Na dyskotekach miejscowi od razu wyczuwają, że jesteśmy przyjezdne. Chłopaki próbują więc swoich sił i czynią bezskuteczne zakusy. Generalnie nie skłamię chyba jak powiem, że Grecy są bardzo otwarci i sympatyczni. Poza tym... Dziewczyny-Polki drogie. Jeśli macie jakieś kompleksy, zapraszam do Grecji! Uda się je przyćmić w jeden wieczór. Można się tu poczuć wyjątkową i ładną. Łatwo się odróżnić od tłumu dziewczyn z czarnymi włosami i ciemną karnacją. W przeciwieństwie do Polski - tu moje kompleksy stają się atutem :). Czasem na erasmusowych imprezach zarówno tubylcy jak i przyjezdni potrafią być bardzo nachalni, ale też nie przesadzałabym. Wszystko zależy od dziewczyny na co sobie pozwala. Jeśli stawia sobie granice, łatwo może je utrzymać. Nie wierzcie plotkom o tym co dzieje się na studiach zagranicznych :)
Hey Mr. Dj!
W klubach muzyka taka jak u nas, czyli głównie hity ze Stanów, ewentualnie wybijające się europejskie piosenki pokroju "Ai Se Eu Te Pego". Z kolei jest coś co mnie w Grecji niezwykle urzeka. W każdej tawernie w jakiej byłam słychać tylko grecką muzykę. No miodzio po prostu! Tworzy to niesamowity klimat. Jeśli chodzi o imprezy domówki to niestety, ale nawet rozrywkowi Grecy mają granice swojej wytrzymałości. Wczoraj sąsiedzi Ani, Patrycji i Eweliny nie wytrzymali około 30-osobowej imprezy i wezwali policję. Nie pomogło nieudolne uciszanie siebie nawzajem. Sprytni policjanci świecący latarkami namierzyli głośnych erasmusów, spisali organizatora imprezy przez co byliśmy zmuszeni przenieść pożegnalne przyjęcie do klubu.
Na szczęście, już niedługo, kiedy zaczną się regularne zajęcia, maraton imprezowy trochę przystopuje i będzie można odetchnąć :)

sobota, 18 lutego 2012

Zjedz mnie!

Po tak wielkim obżarstwie i kluskowaniu się (jak twierdzi chłopak Agi :P ) z boku na bok, czas na opisanie greckiego jedzenia ! Nie zdążyłyśmy jeszcze stać się ekspertkami w dziedzinie tutejszych kulinariów, ale już pewne doświadczenia mamy za sobą. Pierwsze z czym miałyśmy kontakt to kawa. Cóż może być dziwnego w  kawie ?? W greckiej może... Do kawiarenki niedaleko Łuku Galeriusza zabrał nas Lampros drugiego dnia pobytu :). Czyż to nie przemiłe? Wybrał miejsce gdzie chętnie przychodzą studenci. Na wejściu każdy dostaje wodę za darmo ale uwaga- z kranu. Taka praktyka panuje chyba w każdym lokalu więc mam nadzieję, że mają dobrą wodę i nie narażamy się na złośliwe pałeczki paciorkowca czy innego bakcyla :). Lampros powiedział, że Grecy piją jedną kawę przez długi czas i spytał czy chcemy z cukrem. Pochopnie odpowiedziałyśmy, że tak, jasne. Okazało się, że tutejsza kawa to jakiś istny szatan! Wiedz, że coś się dzieje! W trakcie bardzo miłego spotkania dowiedziałyśmy się, że tu kawa dzieli się na: bez cukru, zwykła i z CUKREM. Tadaaam! O my biedne nieświadome. Cierpiałyśmy przez nią jeszcze przez dwa dni :P
 W Grecji popularnością cieszy się też kawa mrożona,ale wygląda ona całkiem inaczej niż w Polsce i raczej nie ma w niej mleka.

"Take me to the candy shop!"
Lampros zaprowadził nas do jego ulubionej cukierni gdzie namówił nas na typowe bałkańskie słodkości, zapakowane do uroczego pudełeczka. Te kulki w lewym górnym rogu przypominają małe pączki, ale nie są tak smaczne jak polskie tłustoczwartkowe pączusie. Są twardsze i bardziej tłuste. Do gustu nie przypadły nam też te, które wyglądają podobnie do gołąbków, a zrobione są z "nitek" i nasączone w podejrzanym syropie :P Słodkie tak, że bez wody nie da rady! Całkiem niezłe są te okrągłe ciasteczka z kroplą czekolady, jednak zwyciężyły ciastka, które prawdopodobnie nazywają się "baklava". Zrobione są z ciasta przypominającego nieco ciasto francuskie przełożone orzechami i migdałami z ( jak mniemam ) miodowym syropem.

 Nasze serca jednak zdobyły desery serwowane w uroczej cukierni niedaleko  mieszkania. Można wybierać pośród wieeelu smaków kremów podawanych w przezroczystych pojemnikach, lub ceramicznych miseczkach. Zazwyczaj wyglądają tak ładnie, że aż żal zatapiać w  nich łyżeczkę i niszczyć cieszące oko kompozycje. Do tej pory spróbowałyśmy czterech rodzajów, ale za punkt honoru ( i podnoszenia wagi :P) postawiłyśmy sobie spróbować wszystkie!
Mięso, mięso, mięso!
Dlaczego ci Grecy spożywają tyle mięsa ? Jeszcze znajdę odpowiedź na to pytanie, a tymczasem- następna potrawa to ta, którą najbardziej czekałam. Chodzi o stanowiącą kwintesencję "greckości" o musakę. Niestety podejście numer jeden okazało się raczej niewypałem niż celnym strzałem w moje podniebienie. Musaka to zapiekanka z bakłażanów mięsa mielonego przykryta sosem z mleka i jajek, chociaż ja miałam wrażenie, że czułam tam ser. W każdym razie w wersji, na którą my się natknęłyśmy zabrakło  PRZYPRAW!! Nie chcę skazywać tego dania na potępienie, może po prostu miałyśmy pecha, więc podejrzewam, że dam mu jeszcze szansę- tym razem  w innym lokalu :)
Prawie zapomniałabym o niesamowitej greckiej kolacji jaka miała miejsce w tawernie z okazji pożegnania Monici z Rumunii. Miejsce odrobinkę trąciło lamusem, ale to właśnie był jego urok. Jako pierwsze na stół podano przystawki w formie greckiej sałatki, liści winogron. Następnie bakłażany w cieście podawane z czymś co przypominało biały serek, oprócz tego zapiekane ziemniaczki i pieczywo. Jako główne danie wjechały szaszłyki, a właściwie souvlaki i inne niezidentyfikowane przez ze mnie grillowane mięsko. Po tym wznieśliśmy toast przezroczystym alkoholem ( każdy myślał, że to ouzo), a ja wielce inteligentnie stwierdziłam " It smells like a forest!". Nie myliłam się - w rzeczywistości był to alkohol zrobiony z żywicy. Ciężko znaleźć o nim informacje, ale nazywa się prawdopodobnie Mastica ( dla chętnych mogę dopytać Greków :) ). Co ciekawe tubylcy i pozostali będący na imprezie nie byli zadowoleni z jej wypicia. Nie wiem dlaczego my z Agą  zgodnie stwierdziłyśmy, że jak na tak wysokoprocentowy alkohol, jest całkiem smaczna i lepsza od wódki.
Dzisiaj miałyśmy okazję spróbować gyros w chlebku pita z frytkami i sosem tzatziki. No nie powiem, nie powiem-całkiem nieźle smakowało. Trochę zdziwiłyśmy się, kiedy pan zapytał nas czy na pewno chcemy ze wszystkimi dodatkami. Jak się potem dowiedziałam sprzedawcy niemal zawsze pytają "Apo ola?", czyli czy ze wszystkimi, standardowymi składnikami porcji? Można wtedy czegoś odmówić, tylko nie wiem po co skoro wszystko co się tam znajduje tworzy pyszną całość.
Obsługa
Wciąż nie możemy z Agnieszką z podziwu nad sympatyczną obsługą w Greckich barach, kawiarniach i sklepach. Nie są to jednostkowe przypadki. Wszędzie ludzie są niezwykle uśmiechnięci i pomocni, jeśli tylko potrafią starają się mówić po angielsku, często zagadują skąd jesteśmy i czy studiujemy tu. Pewnie zaraz podniosą się głosy, że jesteśmy obcokrajowcami i ci ludzie chcą na nas zarobić. No dobra coś w tym jest, ale obie miałyśmy już do czynienia ze sprzedawcami z różnych krajów i w wielu miejscach ta kwestia pozostawiała wiele do życzenia. Tutaj nie stresujemy się, aż tak bardzo mimo, że niemal wszystko w kartach jest napisane po grecku. Zawsze trafi się pan, który wytłumaczy, a nawet zaniesie do stolika mimo, że bar jest samoobsługowy :P Dobra to akurat chyba zasługa naszej egzotycznej tu urody. Konsumpcję może niestety zakłócić ( jak to miało miejsce dzisiaj) pewien jegomość o zakazanej twarzy, który tak się we mnie wpatrywał jakby zobaczył co najmniej przybysza z inne planety. Gdybym się nie obróciła do niego plecami pewnie całe jedzenie stanęłoby mi w gardle. Kwestia nietuzinkowego wyglądu oczywiście będzie poruszana w kolejnych postach, bo jest o czym pisać :)

piątek, 17 lutego 2012

Najtrudniejszy pierwszy krok!

Dużo tych pierwszych razów jak na tak krótki czas :) Pierwszy raz w Berlinie ( no ok na jego przedmieściach), pierwszy lot samolotem i przede wszystkim pierwszy raz w Grecji. Dlaczego ktoś w ogóle nieobeznany z kulturą tego kraju wziął się za pisanie o niej bloga? Może właśnie dlatego, że nie mam żadnych uprzedzeń i z czystą kartą zaczynam przygodę z najbardziej kontrowersyjnym państwem europejskim ostatnich miesięcy. Ale powoli najpierw lot.

 "Fly me to the moon"
Nie było łatwo się wyluzować kiedy Agnieszka rzucała żarcikami o katastrofach i terrorystach :) Nie mniej jednak biało pomarańczowy samolocik linii easyJet okazał się bardzo przyjazny, a pilot jak mniemam wykwalifikowany skoro nawet nie poczułam kiedy maszyna dotknęła kołami ziemi. Już nie mogę doczekać się następnej podróży samolotem mimo, że raczej nigdy nie byłam fanką lunaparków i tego typu atrakcji (pewnego razu trzeba było zatrzymać diabelski młyn w wesołym miasteczku z powodu mojej paniki :P). Myślałam, że nie odkleję swojej rozdziawionej buzi od szyby, kiedy zobaczyłam greckie wybrzeże i śliczne domki z basenami. Z radością wysiadłam z samolotu z energią by poznawać całkiem nowy dla mnie kraj. Na lotnisku miał czekać na nas Lampros- właściciel mieszkania, które wynajmujemy. Jak zapowiedział tak zrobił.

Mieszkanie w Salonikach
Jak tu znaleźć swój kąt w obcym kraju będąc jeszcze w Polsce? No wiadomo- przez internet. Ale jak to? Tak zaufać obcym?  Komuś z forum na którym widać tylko nick i nic więcej? Na szczęście mamy Facebooka ! :P Na grupie ERASMUS THESSALONIKI 2011-2012 znalazłyśmy kogoś kto zamieszcza całkiem sporo ogłoszeń o wynajmie. Dostałyśmy zdjęcia i opisane koszty mieszkania. Wymieniłam niebotyczną ilość maili z właścicielem. W późniejszym czasie nie dotyczyły one już wcale stancji, a samej Grecji i Erasmusa. Ale do rzeczy. Ok widzę jego zdjęcia ( duuużą ilość więc jest to pewnym gwarantem, że to nie fake) w tym jedno z wojska z naszytym imieniem i nazwiskiem. Poza tym grupa facebookowa liczy sobie wielu członków i nikt nie narzekał na Lamprosa, więc stwierdziłyśmy, że może nie jest oszustem i po dostaniu porozumienia mailem, wysłałyśmy mu połowę zaliczki na konto. No cóż mimo tego, że jesteśmy podejrzliwymi Polkami - musiałyśmy mu zaufać :). Lampros okazał się bardzo sympatyczny. Pomógł nam wspólnie ze swoim tatą ( dzięki, któremu miałam po raz pierwszy kontakt z językiem greckim) zająć się walizkami i odwiózł pod sam dom. Pokazał wszystko w związku z mieszkaniem. Co prawda okazało się, że w kuchni i łazience panują warunki niemalże arktyczne, nie ma czajnika i trzeba grzać wodę do kąpieli ( w związku z tym czynsz wydaje mi się być trochę wygórowany) to i tak jestem zadowolona. Przez pierwszy miesiąc ( abo dłużej... who knows...) mieszka z nami Florian student z Niemiec, więc koczujemy z Agą w jednym pokoju (swoją drogą ciekawe kiedy będzie miała mnie dość :P). Tak naprawdę to całe szczęście, że chłopak z nami jest - pomógł nam wdrożyć się w uniwersytet i komunikację miejską (do centrum mamy jakieś 15 minut autobusem). Kiedyś myślałam, że jestem względnie "ogarniętym" człowiekiem. Myliłam się ... greckie literki zaburzyły moją orientację w terenie. Hahaha... ale o tym będę pisać w osobnym poście, ponieważ ciężko zamknąć ten temat w 2-3 zdaniach. 
Zapraszam do zaprzyjaźnienia się z moim blogiem i częstych odwiedzin. 

 Γεια σας! (Jassas)