Tak dawno nie pisałam, że aż nie wiem jak rozpocząć notkę. Powoli… Co się
ostatnio działo… Myślę, że najważniejszym wydarzeniem był wypad na Skopelos,
więc przez najbliższe kilkadziesiąt wersów będę rozpływać się nad urokami tego
miejsca.
Wszystko układało się tak dobrze jak
we śnie.
Czasem przypadkowe wybory są najlepsze. Tak też było i tym razem. Razem z
Wojtkiem- moim chłopakiem chcieliśmy spędzić trochę czasu na jednej z greckich
wysp. Nie dla tego, żeby urządzać wielkie morskie kąpiele, bo w kwietniu nawet
w Grecji nie jest to takie proste. Bardziej chodziło nam o zasmakowanie
bardziej greckiej „greckości” niż tu w Salonikach :P. Kompletnie nie mieliśmy
pomysłu co wybrać, więc nasze szukanie wymarzonego miejsca polegało na wpisaniu
w wyszukiwarkę „Grecja, wyspa, tani hotel” :P. Banalne, ale pojawił się booking.com
i kilkadziesiąt stron hoteli spełniających nasze proste kryteria :) . Już na samym początku zwróciliśmy
uwagę na niezwykle malownicze zdjęcie niewielkiego domku położonego w
przepięknym miejscu. Jak się okazało wyspa, na której znajdowała się willa,
czyli Skopelos jest uznawana za najbardziej zieloną wyspę Grecji. Dodatkowo
kręcono na niej film „Mamma Mia” ( może nie jest to wybitne dzieło
kinematografii, ale na pewno pokazuje cudowną scenerię). Wyprawa na Skopelos
wymagała początkowego dostania się do Volos ( autobusem KTEL- taki grecki PKS
zaskakujący nowoczesnością i punktualnością). Stamtąd zapakowaliśmy się na prom
bezpośrednio na wyspę. Z portu odebrał nas przemiły ( a jakże by inaczej :P)
Janis- właściciel domku.
Okazało się, że Villa Katerina i jej otoczenie wyglądała jeszcze śliczniej
niż na zdjęciach, a co najlepsze byliśmy w niej sami. Otaczały ją krzewy róż i
bez, które razem uwalniały upajający zapach. W środku było absolutnie wszystko
czego potrzeba na wakacjach, a widok… Moi Państwo! Widok zapierał dech w
piersiach! Nocą to już całkowity odlot. Pięknie oświetlony port i morze. To co
przeszło moje naśmiejesz oczekiwanie to klimat jaki miała wyspa. Bałam się
trochę, że będzie „skażona” częstymi wizytami turystów. Nic bardziej mylnego. W
momencie naszych mini wakacji, sezon urlopowy dopiero raczkował, więc czuliśmy
się jeszcze bardziej wyjątkowo. Uroku dodawały wszechobecne koty, owce budzące
nas dzwoneczkami na szyi i przesłodki osiołek, którego spotykaliśmy po drodze
na górę. Sielanka… Wąziutkie i totalnie pokręcone, uliczki w mieście, wyglądały
niczym w bajce. Wszystko jak na Grecję przystało - w białym i niebieskim
kolorze. Do tego mnóstwo kolorowych kwiatów i … kotów ! Wszędzie te koty,
nie ma się co dziwić, że czułam się jak w niebie :).
„Easy Rider” i plaża marzeń.
Aby jeszcze lepiej poznać wyspę zdecydowaliśmy się na wypożyczenie
samochodu. O zgrozo! Gdybyśmy widzieli na co się piszemy! Każdy zakręt to
trwoga o swoje życie! Praktycznie wszystko pod górę i ekstremalnie wąsko. Do tego
drogi to jedne wielkie ślimaki. Z tego miejsca składam pokłony dla
Wojtka. Pomimo tego, że za kółkiem siedzi bardzo, bardzo, rzadko - spisał
się nad wyraz dobrze. Nowe auto, szaleni Grecy na drodze i moja panika…
jednym slowem nie było łatwo. Po tych przygodach wiemy, że wszędzie zmieszczą
się dwa auta :). No, ale gdyby nie
to ryzyko, nie trafilibyśmy na przecudną plażę – Stafilos. Jest ona niewielka,
otoczona przez wysokie, malownicze klify. Istny raj na ziemi. Woda
oczywiście niebieściutka, a wokoło nikogo. Tylko ja i Wojtek. Polecam wyjazdy
poza sezonem :) Teoretycznie
mogliśmy popływać, ale w praktyce fale były tak wysokie, że wolałam nie
ryzykować i tylko brodziliśmy przy brzegu.
Wesołe święta.
Na okres naszej podróży przypadały greckie święta wielkanocne. Śpiewy
kościelne, które słyszeliśmy nawet w naszym domku na górze to + 100 do
greckiego klimatu :). Zachęceni
opowieściami wybraliśmy się w sobotę w nocy w miejsce, gdzie wszyscy mieszkańcy
świętowali zmartwychwstanie Jezusa. Wygląda to inaczej niż w Polsce. Każdy, czy
stary czy młody, czy modnisia, czy paker, każdy ma ze sobą świeczkę. Nie taką
zwykłą jaką nosimy w Polsce do kościoła. Greckie świeczki mają poprzyczepiane
zabawki, czasem bardzo duże, emblematy klubów piłkarskich, lub inne przedmioty
często związane z zainteresowaniami ich właściciela. Na tą okazję wszyscy
ubierają się niezwykle elegancko, powiedziałabym nawet, że ekstrawagancko.
Niektóre dziewczyny wyglądały jakby szły na ekskluzywną imprezę. Króciutkie
opięte sukienki, mocny makijaż i buty na platformie ( panowie jak nie wiecie to
Google pomoże :) ) były normą. Po
północy Grecy odpalają fajerwerki i entuzjazmem składają sobie życzenia.
Następnego dnia całe rodziny urządzają w ogródkach pieczenie barana. My
tego dnia wybraliśmy się na wycieczkę górską. Nie zabrakło akompaniamentu
śpiewów, które niosły się z miasta, aż na górę i zapachu pieczonego mięska. Po
drodze mogliśmy obserwować jeszcze piękniejsze widoki ( nie wiedziała, że to
możliwe) i obejrzeć urokliwy kościółek usytuowany prawie na szczycie.
Ach dosyć już tego rozpływania się, bo co za dużo cukru to niezdrowo.
Wspomnę tylko o mojej przygodzie z językiem greckim i cytrynami. Pierwszą z
nich zerwaliśmy pod naszym domkiem. Następne mieliśmy zamiar po bożemu kupić w
sklepie, ale były święta więc wszystkie pozamykane. Wiedzieliśmy, że mieszkamy
na górze, na której rolnicy/plantatorzy (???) hodują także cytryny. Pierwsza
myśl- zerwiemy, nikt nie zauważy. Pech chciał, że akurat jeden pan Grek
wyprowadzał owce, inny pan Grek coś pielił. Nie było możliwości. Bez cytryny
nie wypije herbaty, przepraszam bardzo :P. Ostatnia deska ratunku- rozmowa. No
ok. Wyspa, góra, jakieś chatki, starsi ludzie – nie ma szans na konwersację po
angielsku. Ech… Zebrałam się w sobie zerknęłam do słowniczka i próbowałam
przypomnieć sobie wszystko czego nauczyłam się na (mało efektywnych) lekcjach z
Betti. No cóż, do dzieła. Poprosiłam o jedną cytrynę, wyszłam z całą siatką i
życzeniami powodzenia :). Nawiązałam
całkiem sympatyczną rozmowę w stu procentach po grecku ( no dobra może nie
całkiem, nie wie jakim cudem, ale powiedziałam, że studiuję zamiast po grecku
to po włosku :P). Na samą górę nie weszła o własnych nogach, wleciałam na
skrzydłach rozpierającej mnie dumy :).
Nie zabrakło oczywiście próbowania miejscowych potraw. Najbardziej wsopminać będziemy ogromne, zawijane ciasto przypominające nieco francuskie, ale twardsze. Miało kształt ślimaka i wypełnione było fetą i kozim serem. Uwierzcie mi tylko dla mocnych zawodników :) Oprócz tego miejscowe ciasta i wino pite o zachodzie słońca...
Te 5 dni spędzonych na Skopelos będziemy pamiętać zawsze. Obiecaliśmy
sobie, że wrócimy w to samo miejsce, do tej samej willi za 10 lat :)
Polecam obejrzeć filmik z całej wyprawy, ale nawet on nie oddaje tego
wystarczająco uroków Skopelos.