czwartek, 3 maja 2012

Białe domki, niebieskie okienka i morze!

Tak dawno nie pisałam, że aż nie wiem jak rozpocząć notkę. Powoli… Co się ostatnio działo… Myślę, że najważniejszym wydarzeniem był wypad na Skopelos, więc przez najbliższe kilkadziesiąt wersów będę rozpływać się nad urokami tego miejsca.

Wszystko układało się tak dobrze jak we śnie.
Czasem przypadkowe wybory są najlepsze. Tak też było i tym razem. Razem z Wojtkiem- moim chłopakiem chcieliśmy spędzić trochę czasu na jednej z greckich wysp. Nie dla tego, żeby urządzać wielkie morskie kąpiele, bo w kwietniu nawet w Grecji nie jest to takie proste. Bardziej chodziło nam o zasmakowanie bardziej greckiej „greckości” niż tu w Salonikach :P. Kompletnie nie mieliśmy pomysłu co wybrać, więc nasze szukanie wymarzonego miejsca polegało na wpisaniu w wyszukiwarkę „Grecja, wyspa, tani hotel” :P. Banalne, ale pojawił się booking.com i kilkadziesiąt stron hoteli spełniających nasze proste kryteria :) . Już na samym początku zwróciliśmy uwagę na niezwykle malownicze zdjęcie niewielkiego domku położonego w przepięknym miejscu. Jak się okazało wyspa, na której znajdowała się willa, czyli Skopelos jest uznawana za najbardziej zieloną wyspę Grecji. Dodatkowo kręcono na niej film „Mamma Mia” ( może nie jest to wybitne dzieło kinematografii, ale na pewno pokazuje cudowną scenerię). Wyprawa na Skopelos wymagała początkowego dostania się do Volos ( autobusem KTEL- taki grecki PKS zaskakujący nowoczesnością i punktualnością). Stamtąd zapakowaliśmy się na prom bezpośrednio na wyspę. Z portu odebrał nas przemiły ( a jakże by inaczej :P) Janis- właściciel domku.
Okazało się, że Villa Katerina i jej otoczenie wyglądała jeszcze śliczniej niż na zdjęciach, a co najlepsze byliśmy w niej sami. Otaczały ją krzewy róż i bez, które razem uwalniały upajający zapach. W środku było absolutnie wszystko czego potrzeba na wakacjach, a widok… Moi Państwo! Widok zapierał dech w piersiach! Nocą to już całkowity odlot. Pięknie oświetlony port i morze. To co przeszło moje naśmiejesz oczekiwanie to klimat jaki miała wyspa. Bałam się trochę, że będzie „skażona” częstymi wizytami turystów. Nic bardziej mylnego. W momencie naszych mini wakacji, sezon urlopowy dopiero raczkował, więc czuliśmy się jeszcze bardziej wyjątkowo. Uroku dodawały wszechobecne koty, owce budzące nas dzwoneczkami na szyi i przesłodki osiołek, którego spotykaliśmy po drodze na górę. Sielanka… Wąziutkie i totalnie pokręcone, uliczki w mieście, wyglądały niczym w bajce. Wszystko jak na Grecję przystało - w białym i niebieskim kolorze. Do tego mnóstwo kolorowych  kwiatów i … kotów ! Wszędzie te koty, nie ma się co dziwić, że czułam się jak w niebie :).

„Easy Rider” i plaża marzeń.
Aby jeszcze lepiej poznać wyspę zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu. O zgrozo! Gdybyśmy widzieli na co się piszemy! Każdy zakręt to trwoga o swoje życie! Praktycznie wszystko pod górę i ekstremalnie wąsko. Do tego drogi to jedne wielkie ślimaki. Z tego miejsca składam pokłony dla Wojtka.  Pomimo tego, że za kółkiem siedzi bardzo, bardzo, rzadko - spisał się nad wyraz dobrze.  Nowe auto, szaleni Grecy na drodze i moja panika… jednym slowem nie było łatwo. Po tych przygodach wiemy, że wszędzie zmieszczą się dwa auta :). No, ale gdyby nie to ryzyko, nie trafilibyśmy na przecudną plażę – Stafilos. Jest ona niewielka,  otoczona przez wysokie, malownicze klify. Istny raj na ziemi. Woda oczywiście niebieściutka, a wokoło nikogo. Tylko ja i Wojtek. Polecam wyjazdy poza sezonem :) Teoretycznie mogliśmy popływać, ale w praktyce fale były tak wysokie, że wolałam nie ryzykować i tylko brodziliśmy przy brzegu.

Wesołe święta.
Na okres naszej podróży przypadały greckie święta wielkanocne. Śpiewy kościelne, które słyszeliśmy nawet w naszym domku na górze  to + 100 do greckiego klimatu :). Zachęceni opowieściami wybraliśmy się w sobotę w nocy w miejsce, gdzie wszyscy mieszkańcy świętowali zmartwychwstanie Jezusa. Wygląda to inaczej niż w Polsce. Każdy, czy stary czy młody, czy modnisia, czy paker, każdy ma ze sobą świeczkę. Nie taką zwykłą jaką nosimy w Polsce do kościoła. Greckie świeczki mają poprzyczepiane zabawki, czasem bardzo duże, emblematy klubów piłkarskich, lub  inne przedmioty często związane z zainteresowaniami ich właściciela. Na tą okazję wszyscy ubierają się niezwykle elegancko, powiedziałabym nawet, że ekstrawagancko. Niektóre dziewczyny wyglądały jakby szły na ekskluzywną imprezę. Króciutkie opięte sukienki, mocny makijaż i buty na platformie ( panowie jak nie wiecie to Google pomoże :) ) były normą. Po północy Grecy odpalają fajerwerki i entuzjazmem składają sobie życzenia. Następnego dnia całe  rodziny urządzają w ogródkach pieczenie barana. My tego dnia wybraliśmy się na wycieczkę górską. Nie zabrakło akompaniamentu śpiewów, które niosły się z miasta, aż na górę i zapachu pieczonego mięska. Po drodze mogliśmy obserwować jeszcze piękniejsze widoki ( nie wiedziała, że to możliwe) i obejrzeć urokliwy kościółek usytuowany prawie na szczycie.

Ach dosyć już tego rozpływania się, bo co za dużo cukru to niezdrowo.  Wspomnę tylko o mojej przygodzie z językiem greckim i cytrynami. Pierwszą z nich zerwaliśmy pod naszym domkiem. Następne mieliśmy zamiar po bożemu kupić w sklepie, ale były święta więc wszystkie pozamykane. Wiedzieliśmy, że mieszkamy na górze, na której rolnicy/plantatorzy (???) hodują także cytryny. Pierwsza myśl- zerwiemy, nikt nie zauważy. Pech chciał, że akurat jeden pan Grek wyprowadzał owce, inny pan Grek coś pielił. Nie było możliwości. Bez cytryny nie wypije herbaty, przepraszam bardzo :P. Ostatnia deska ratunku- rozmowa. No ok. Wyspa, góra, jakieś chatki, starsi ludzie – nie ma szans na konwersację po angielsku. Ech… Zebrałam się w sobie zerknęłam do słowniczka i próbowałam przypomnieć sobie wszystko czego nauczyłam się na (mało efektywnych) lekcjach z Betti. No cóż, do dzieła. Poprosiłam o jedną cytrynę, wyszłam z całą siatką i życzeniami powodzenia :). Nawiązałam całkiem sympatyczną rozmowę w stu procentach po grecku ( no dobra może nie całkiem, nie wie jakim cudem, ale powiedziałam, że studiuję zamiast po grecku to po włosku :P). Na samą górę nie weszła o własnych nogach, wleciałam na skrzydłach rozpierającej  mnie dumy :).
Nie zabrakło oczywiście próbowania miejscowych potraw. Najbardziej wsopminać będziemy ogromne, zawijane ciasto przypominające nieco francuskie, ale twardsze. Miało kształt ślimaka i wypełnione było fetą i kozim serem. Uwierzcie mi tylko dla mocnych zawodników :) Oprócz tego miejscowe ciasta i wino pite o zachodzie słońca...
 
Te  5 dni spędzonych na Skopelos będziemy pamiętać zawsze. Obiecaliśmy sobie, że wrócimy w to samo miejsce, do tej samej willi za 10 lat :)
Polecam obejrzeć filmik z całej wyprawy, ale nawet on nie oddaje tego  wystarczająco uroków Skopelos.


3 komentarze:

  1. piękne miejsce, aż chciałabym tam wrócić...pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na tym blogu już się chyba nic nie dzieje :P a szkoda, szkoda, bo w Grecji dzieje się wiele, oj bardzo wiele :P http://merwinski.pl/saloniki-anatomia-brzydoty/

      Usuń